Ale zanim to przeczytasz drogi czytelniku, wycisz się. Zobacz to, co nie jest widoczne. Zrozum to, co niezrozumiałe...
Kiedy to
się zaczęło? Tak… Dobrze pamiętam ten dzień. Był to trzydziestego grudnia, roku
pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego. Rocznica, którą
tacy jak ja pamiętają doskonale. Chyba nie trzeba mówić dlaczego.
Panowała
wtedy noc. Bez gwiazd, bez zbędnych obietnic i błysków. Zupełnie spokojna, jak
to bywało na obrzeżach Francji. Mimo, że od kilku dni nie widziałem słońca, nie
oddychałem świeżym powietrzem, dobrze wiedziałem, co dzieje się na zewnątrz.
Czułem każdą przepływającą godzinę, każde stąpnięcie po ziemi, która mnie
otaczała. Trudno to wytłumaczyć. Wiem i tyle. Zamykałem wtedy oczy i
wsłuchiwałem się, co też ma do przekazania mi otoczenie. Drobne kroczki,
oddalających się ludzi i wiedziałem, że pora już na mnie. Ciągłe ich śmiechy i
podniesione głosy. Wyniosłość i radość. Podziw… Zaprawdę irytujące…
Zegar wybił
pierwszą godzinę. Może wszystko działo się tylko w mojej głowie… Urojone
fantazje, że gdzieś tam jeszcze niemrawo bije ten sam, starodawny zegar, wciąż
rozgrzewając serce. Tak. Martwe już od dawna serce! Ale ono jednak wciąż
płonie, trawiąc same siebie… Pamiętna pierwsza godzina. Tak, ta cholerna
pierwsza godzina, która rozpoczynała zawsze widowisko… A w mojej głowie znów
zalęgła się myśl. Oni znów tu przyjdą. Wywloką. O zgrozo! Znów przyjdą! Znów
wszystko się powtórzy! Idą, a ja nadal nie mam nawet oręża mogącego się im
przeciwstawić.
Po raz
kolejny przeciągnąłem paznokciami po skórze, trzęsąc się w amoku. Krew płynęła
po mojej skórze. Jak to uwielbiałem… Ten zapach… Wspaniałe…Własnej krwi nie smakowałem nigdy i
uznałbym to za hańbę. Może, gdy zobaczą mnie w takim stanie, zostawią w
spokoju? Może i to była urojona fikcja? Nie. Nie w tą stronę droga! Nie miałem
co się oszukiwać. Rozpacz ogarnęła moje ciało i wciąż drżałem, jak niewarty niczego
śmieć na wietrze… Kolejne pociągnięcie i przypływ przerażenia. Może nie. Nie
dziś. Nie teraz. Nie słyszałem ich.
A gdybym
tak targnął się wtedy na swoje życie? To nie był zły pomysł. Co więcej.
Kuszący. Pełen upojnej radości i nadziei. Wtedy nie zabiorą! Żadnych lęków i
zmartwień…
Słyszałem
ich. Byli tak blisko! Chciałem ich odpędzić, wyrzucić z siebie te myśli. Ale
nie. Zakorzeniły się tak głęboko, przejmując kontrolę nade mną. Słyszałem
miarowe kroki, niespokojne rozmowy. Przyszli mnie dopaść, a ja byłem taki
bezbronny… Ubrany w niemiecki mundur z dwoma piorunami. Oni go uwielbiali, bo
podobno dodawał wszystkiemu dramaturgii. Moja klatka stała w rogu. W piwnicy,
położonej dokładnie dwieście czterdzieści osiem metrów pod powierzchnią gruntu.
W miejscu gdzie nikt nie miał mnie znaleźć. Jeden portret w zakurzonej, czarnej
ramie, zerkający na mnie złowieszczo. Nienawidziłem tego wzroku i jeśli tylko
uwolniony mnie z klatki z pewnością wydrapałbym mu oczy. Ale nie teraz. Nie
było na to czasu. Były tam jeszcze uschnięte kwiaty, przypominające mi te,
które stały w pokoju Chruszczowa. Suche jak jego własna dusza. O słodka ironio.
Dlaczego ten starzec musiał być, aż tak oschły, sztampowy i nieudaczny… Po co
te kwiaty pod ziemią? Po co te stare meble, stojące po kątach i kanapa z miękkiego,
czerwonego pluszu? Miałem czuć się tam dobrze? Miałem przez chwilę poczuć
namiastkę wolności, której nie dano mi nigdy zaznać? Ku pokrzepieniu serc? Wciąż
te pytania, tezy i strategie… To wszystko. Umeblowanie, klatka i żółtawy kolor
ścian… Nie pasowały do reszty. Dlaczego urządzono takie miejsce za drzwiami,
które bardziej nadawały się do pieca krematoryjnego. O tak… Widziałem takie nie
raz.
W końcu
wkroczyli do budynku. Niemalże marszem, którego nikt ich nie uczył. Zamilkli. I
nawet nie zorientowałem się kiedy stanęli przed grobowymi drzwiami. Czasem,
podczas długich, zimowych nocy zastanawiałem się jak zmieścili przez nie moją
pustelnię. Klatkę, zamieszkiwaną przez ogromny czas, który trudno było zliczyć.
Jeden z
nich wszedł do środka. A moje drżenia zamieniły się w ciągnące się w nieskończoność
spazmy. I w czasie małych przerw, które dawał mi organizm, zerkałem na intruza.
Zadziwiła mnie jego filigranowa postać. Mimo, że widywałem go tysiącami razy,
wciąż wzbudzał u mnie zadziwienie. Tak delikatna, niemalże kobieca osóbka o
długich, kręconych włosach potrafiła wypchnąć moją pustelnię na zewnątrz.
Pamiętam tamtego dnia jego oczy. Zupełnie zimne, nieruchome… O zgrozo! Jak
obraz, wlepiał we mnie swoje ślepia. Próbowałem sięgnąć go i jak najszybciej zamknąć
mu je.
- Przyszliście po mnie. Tym razem trwało to
trochę dłużej niż zawsze… - zagadałem. Ten jednak się tylko uśmiechnął. Tylko
ustami.
Dobrze
znałem odpowiedź. Ale to był nasz mały rytuał. Jego, mój i tych dwóch, którzy
znajdowali się na zewnątrz. Potem powinienem wyszczerzyć się szeroko i rzucić
tamtym niemowom za ścianom kilka uszczypliwych uwag, a oni uderzyliby mnie w
twarz. Nawet w momentach, gdy się wykrwawiałem i ledwo udawało mi się otwierać
usta, działo się to samo. Tym razem tak nie było. Zamknąłem się, a oni związali
moje ręce, abym dalej nie drapał swojego ciała. Zabrano mnie tam gdzie zabrać
powinni. To nigdy się nie zmieniało.
Przez całą drogę wpatrywałem się w oczy filigranowego mężczyzny i starałem się
cokolwiek z nich wyczytać. Był wtedy dla mnie jak puszka Pandory, którą trzeba
otwierać powoli, a nie od razu wywoływać chaos dookoła. Ciekawa była z niego
istota. Czasem udało nam się zamienić kilka słów. Często przynosił jakąś
książkę do poczytania… Miły mężczyzna, którego i tak uznawałem za postać
kobiecą, mimo wszystko odgrywającą sporą rolę.
Zapamiętałem
go na zawsze.
I wtedy stary
zegar wybił godzinę drugą. Rozejrzałem się dookoła, ale chyba tylko ja go
słyszałem. Albo byli aż tak zabiegani i nie zwracali uwagi na takie szczegóły?
Było mi to wszystko jedno w takim momencie. Ta ciągła wrzawa i domagające się
krwi tłumy za kotarą. Jakbym znajdował się na arenie z mieczem w ręku. Sam
przeciwko samemu cesarzowi i dzikiemu stworzeniu. I sam nie wiem, który był
bardziej niebezpieczny. Otworzyli moją klatkę i uwolnili dłonie. Nie chciałem
tam iść. Po co? Aby znów patrzeli tymi swoimi nędznymi ślepkami i traktowali
jak własną zabawkę, nie artystę?
Jeden
strzał padł, tuż obok mojego ucha. Potem ktoś wypchnął na scenę i strzelił
jeszcze raz. Celnie. W bok. Nie miało to znaczenia. Leżałem tam na piasku i
myślałem co teraz. Mam po prostu wstać i się uśmiechnąć? Przecież ich
nienawidziłem. Tak bardzo, że moja skóra na karku reagowała na nich gwałtownie.
Wstałem,
podnosząc głowy dumnie. Nie byłem przecież gorszy od nich. Potrafiłem nawet
zmienić świat. Nagiąć panującą rzeczywistość i jej zasady! Czy to się nie
liczyło?!
Głęboki
wdech i krótkie spojrzenie puszczone w publikę.
Jeszcze przez chwilę wydało mi się,
że serce podchodzi mi aż do gardła - i trwało to dopóty, dopóki nie podniosłem
strzelby do twarzy. Wówczas trzeba było myśleć o czym innym. Czy zbliżyć się
więcej, czy już strzelać? Gdzie mierzyć? Im mniejsza odległość, tym strzał
pewniejszy... a zatem dalej! dalej! kroków czterdzieści - jeszcze za dużo...
trzydzieści! dwadzieścia! Już powiew przynosi ostry zwierzęcy swąd...
O zgrozo!
Broń wypadła z moich dłoni. Nawet on tam był! Ten, którego zwano stwórcą wszelkiego pomiotu! Najczystszy
potomek von Schlieffena i von Loewenwolda! Czyżbym się zbłaźnił tamtej nocy.
Upadłem na ziemię i ukłoniłem się nisko. Przepełniony miłością i nowym żarem. A
więc pamiętali o mnie. Byłem potrzebny! Gdzieś tam miałem jeszcze coś zdziałać! Jakże wcześniej mogłem go nie zobaczyć. Poczułem małe drgnięcie
powietrza i wiedziałem, że pozwala mi wstać. I przepełniony nowymi uczuciami,
pewniej już omiotłem salę. Wszyscy nie mieli twarzy. Byli tylko żarzącymi się postaciami.
Ale i tak wiedziałem, że się uśmiechają. Wszystko to przypominało mi sen.
Koszmar, a zarazem tak słodkie marzenia. Bo cóż lepszego mogło mnie spotkać?
Był tam
jeszcze ktoś. Zupełnie wyraźny i zwracający moją uwagę. Z twarzą. Wyraźnie
skupiony na mojej postaci. Wyglądał na cudzoziemca. Niemca, albo i Anglika. Wysoki,
a gdy się uśmiechnął ujrzałem małe koronki z lewej strony platynowe. Z prawej
znów złote. Drogi, szary garnitur i te pantofle… Jak gdyby dorobione do reszty…
Równie szary beret i laska pod pachą. Jedno oko zielone, drugie zaś czarne.
Krzywe usta i lat około czterdzieści. Brunet, dobrze wygolony. I zdawało mi
się, że go znam.
Potem
wszystko poszło jak zawsze. Głupia myśl…
On! On we
własnej osobie pokazał mi swą ofiarę, a ja wyłowiłem go z tłumu. Zupełnie
przeciętny… Ha! Wróg ludu naszego zapewne!
Postawiłem
go na środku, a ten jak na moje zawołanie skulił się na ziemi. Jak gdyby czytał
mi w myślach… O zgrozo! On czytał mi w myślach! Kucał tam z głową przyłożoną do
ziemi i czekał na dalsze rozkazy. Przymknąłem oczy i skupiłem się na swojej
pracy. Tamten, ma ofiara, zaczął wyć przeraźliwie, co dawało mi poczucie ulgi,
przepełnienia pozytywnymi uczuciami. Jak piękny był to wrzask. Jak upajająco działał
na moją duszę. Mimo, że miałem zamknięte powieki, wszystko widziałem. W
kolorach czerni i fluorescencyjnego błękitu. Widziałem. Przysięgam! Widziałem
jego skuloną postać i wyrastające z pleców ogromne skrzydła, które wciąż się
zwiększały.
Potem wszystko
stanęło w miejscu. Jak gdyby ktoś zatrzymał czas. Mężczyzna przestał wyć i
otworzyłem oczy, a z moich ust wydobyła się plama krwi, która wydawała się taka
nierzeczywista…
Podniósł
się z ziemi i zaczął szybować w powietrzu, zataczając coraz większe koła i
wirując jak płatek śniegu na wietrze… Śmiał się głośno i cieszył, a publika
wodziła za nim wzrokiem. Tak. Było to wspaniałe uczucie.
Zaczął
unosić się ku górze. A jego głos stawał się coraz potężniejszy, jakby zamoczył
się w najgłębszych czeluściach ekstazy. A gdy był już bardzo wysoko zaczął
płonąć. Ostrym światłem, a śmiech znów przerodził się w skowyt. Smród palącego
ciała szybko mnie omotał. I padłem na ziemię, wykończony zupełnie. I kochałem
go. Tak bardzo kochałem za to, że oddał z łatwością w ręce pokornego sługi
swoją duszę. Kochałem go, gdy płonął w oczyszczającym ogniu uniesienia. Ku
chwale Świętego Officjum!
Zegar zabił
po raz trzeci, a ja straciłem przytomność…
***
- To była pierwsza nasza taka sesja, prawda?
- Tak i to najprawdopodobniej ostatnia takowa. To, że
jesteś moim osobistym psychiatrą nie oznacza, że to powtórzy się po raz
kolejny. – Prychnął.
- I co się stało Czterdzieści Cztery, że
opowiedziałeś mi to?
- Czyż odpowiedź nie jest prosta? Chcę wyłudzić
swoje psychotropy. Tym razem polubownie. Rozumiemy się? Przecież i tak dobrze
wiemy, że mi za to zapłacisz. Swoją własną duszą. To jak… Cyrograf z diabłem.
- Tak, wiem. Kiedyś i po mnie przyjdziesz. Tak
jak oni. A potem wybiją moje trzy godziny…
- Dobranoc! już dziś więcej nie będziem bawili, niech snu anioł modrymi skrzydły cię otoczy.
A teraz powiedz mi czy przeczytałeś uważnie? Czy zauważyłeś dwie historie na jednej płaszczyźnie? A może dziewięć ukrytych książek, które znalazły swoje miejsce w opowieści? Nie? Czy nadal uważasz się za uważnego?
Czerwona
Korona M. Bułhakow
Akwarium W. Suworow
Mistrz i Małgorzata M. Bułhakow
W pustyni i w puszczy H. Sienkiewicz
Potop. H. Sienkiewicz
Dziady A. Mickiewicz
Dobranoc A. Mickiewicz.
Młot na czarownice J. Piekara
Akwarium W. Suworow
Mistrz i Małgorzata M. Bułhakow
W pustyni i w puszczy H. Sienkiewicz
Potop. H. Sienkiewicz
Pierwszych liter ja nie lubię
OdpowiedzUsuńLiczą się tylko te drugie
Jeśli jednak mam wybierać
Od A wolę krągłe zera
Aborcja
Chorego
.
Satysfakcja
Sfory
.
Zbrukanie
Uczuć
Obejrzyj
Się
:
Zaufaj
Zabawkom