czwartek, 28 marca 2013

"Jego się nie boisz... Mnie się boisz!"



        Ale zanim to przeczytasz drogi czytelniku, wycisz się. Zobacz to, co nie jest widoczne. Zrozum to, co niezrozumiałe...







    Kiedy to się zaczęło? Tak… Dobrze pamiętam ten dzień. Był to trzydziestego grudnia, roku pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego. Rocznica, którą tacy jak ja pamiętają doskonale. Chyba nie trzeba mówić dlaczego.
            Panowała wtedy noc. Bez gwiazd, bez zbędnych obietnic i błysków. Zupełnie spokojna, jak to bywało na obrzeżach Francji. Mimo, że od kilku dni nie widziałem słońca, nie oddychałem świeżym powietrzem, dobrze wiedziałem, co dzieje się na zewnątrz. Czułem każdą przepływającą godzinę, każde stąpnięcie po ziemi, która mnie otaczała. Trudno to wytłumaczyć. Wiem i tyle. Zamykałem wtedy oczy i wsłuchiwałem się, co też ma do przekazania mi otoczenie. Drobne kroczki, oddalających się ludzi i wiedziałem, że pora już na mnie. Ciągłe ich śmiechy i podniesione głosy. Wyniosłość i radość. Podziw… Zaprawdę irytujące…
            Zegar wybił pierwszą godzinę. Może wszystko działo się tylko w mojej głowie… Urojone fantazje, że gdzieś tam jeszcze niemrawo bije ten sam, starodawny zegar, wciąż rozgrzewając serce. Tak. Martwe już od dawna serce! Ale ono jednak wciąż płonie, trawiąc same siebie… Pamiętna pierwsza godzina. Tak, ta cholerna pierwsza godzina, która rozpoczynała zawsze widowisko… A w mojej głowie znów zalęgła się myśl. Oni znów tu przyjdą. Wywloką. O zgrozo! Znów przyjdą! Znów wszystko się powtórzy! Idą, a ja nadal nie mam nawet oręża mogącego się im przeciwstawić.
            Po raz kolejny przeciągnąłem paznokciami po skórze, trzęsąc się w amoku. Krew płynęła po mojej skórze. Jak to uwielbiałem… Ten zapach…  Wspaniałe…Własnej krwi nie smakowałem nigdy i uznałbym to za hańbę. Może, gdy zobaczą mnie w takim stanie, zostawią w spokoju? Może i to była urojona fikcja? Nie. Nie w tą stronę droga! Nie miałem co się oszukiwać. Rozpacz ogarnęła moje ciało i wciąż drżałem, jak niewarty niczego śmieć na wietrze… Kolejne pociągnięcie i przypływ przerażenia. Może nie. Nie dziś. Nie teraz. Nie słyszałem ich.
            A gdybym tak targnął się wtedy na swoje życie? To nie był zły pomysł. Co więcej. Kuszący. Pełen upojnej radości i nadziei. Wtedy nie zabiorą! Żadnych lęków i zmartwień…
           Słyszałem ich. Byli tak blisko! Chciałem ich odpędzić, wyrzucić z siebie te myśli. Ale nie. Zakorzeniły się tak głęboko, przejmując kontrolę nade mną. Słyszałem miarowe kroki, niespokojne rozmowy. Przyszli mnie dopaść, a ja byłem taki bezbronny… Ubrany w niemiecki mundur z dwoma piorunami. Oni go uwielbiali, bo podobno dodawał wszystkiemu dramaturgii. Moja klatka stała w rogu. W piwnicy, położonej dokładnie dwieście czterdzieści osiem metrów pod powierzchnią gruntu. W miejscu gdzie nikt nie miał mnie znaleźć. Jeden portret w zakurzonej, czarnej ramie, zerkający na mnie złowieszczo. Nienawidziłem tego wzroku i jeśli tylko uwolniony mnie z klatki z pewnością wydrapałbym mu oczy. Ale nie teraz. Nie było na to czasu. Były tam jeszcze uschnięte kwiaty, przypominające mi te, które stały w pokoju Chruszczowa. Suche jak jego własna dusza. O słodka ironio. Dlaczego ten starzec musiał być, aż tak oschły, sztampowy i nieudaczny… Po co te kwiaty pod ziemią? Po co te stare meble, stojące po kątach i kanapa z miękkiego, czerwonego pluszu? Miałem czuć się tam dobrze? Miałem przez chwilę poczuć namiastkę wolności, której nie dano mi nigdy zaznać? Ku pokrzepieniu serc? Wciąż te pytania, tezy i strategie… To wszystko. Umeblowanie, klatka i żółtawy kolor ścian… Nie pasowały do reszty. Dlaczego urządzono takie miejsce za drzwiami, które bardziej nadawały się do pieca krematoryjnego. O tak… Widziałem takie nie raz.
            W końcu wkroczyli do budynku. Niemalże marszem, którego nikt ich nie uczył. Zamilkli. I nawet nie zorientowałem się kiedy stanęli przed grobowymi drzwiami. Czasem, podczas długich, zimowych nocy zastanawiałem się jak zmieścili przez nie moją pustelnię. Klatkę, zamieszkiwaną przez ogromny czas, który trudno było zliczyć.
            Jeden z nich wszedł do środka. A moje drżenia zamieniły się w ciągnące się w nieskończoność spazmy. I w czasie małych przerw, które dawał mi organizm, zerkałem na intruza. Zadziwiła mnie jego filigranowa postać. Mimo, że widywałem go tysiącami razy, wciąż wzbudzał u mnie zadziwienie. Tak delikatna, niemalże kobieca osóbka o długich, kręconych włosach potrafiła wypchnąć moją pustelnię na zewnątrz. Pamiętam tamtego dnia jego oczy. Zupełnie zimne, nieruchome… O zgrozo! Jak obraz, wlepiał we mnie swoje ślepia. Próbowałem sięgnąć go i jak najszybciej zamknąć mu je.
             - Przyszliście po mnie. Tym razem trwało to trochę dłużej niż zawsze… - zagadałem. Ten jednak się tylko uśmiechnął. Tylko ustami.
            Dobrze znałem odpowiedź. Ale to był nasz mały rytuał. Jego, mój i tych dwóch, którzy znajdowali się na zewnątrz. Potem powinienem wyszczerzyć się szeroko i rzucić tamtym niemowom za ścianom kilka uszczypliwych uwag, a oni uderzyliby mnie w twarz. Nawet w momentach, gdy się wykrwawiałem i ledwo udawało mi się otwierać usta, działo się to samo. Tym razem tak nie było. Zamknąłem się, a oni związali moje ręce, abym dalej nie drapał swojego ciała. Zabrano mnie tam gdzie zabrać powinni. To  nigdy się nie zmieniało. Przez całą drogę wpatrywałem się w oczy filigranowego mężczyzny i starałem się cokolwiek z nich wyczytać. Był wtedy dla mnie jak puszka Pandory, którą trzeba otwierać powoli, a nie od razu wywoływać chaos dookoła. Ciekawa była z niego istota. Czasem udało nam się zamienić kilka słów. Często przynosił jakąś książkę do poczytania… Miły mężczyzna, którego i tak uznawałem za postać kobiecą, mimo wszystko odgrywającą sporą rolę.
            Zapamiętałem go na zawsze.
            I wtedy stary zegar wybił godzinę drugą. Rozejrzałem się dookoła, ale chyba tylko ja go słyszałem. Albo byli aż tak zabiegani i nie zwracali uwagi na takie szczegóły? Było mi to wszystko jedno w takim momencie. Ta ciągła wrzawa i domagające się krwi tłumy za kotarą. Jakbym znajdował się na arenie z mieczem w ręku. Sam przeciwko samemu cesarzowi i dzikiemu stworzeniu. I sam nie wiem, który był bardziej niebezpieczny. Otworzyli moją klatkę i uwolnili dłonie. Nie chciałem tam iść. Po co? Aby znów patrzeli tymi swoimi nędznymi ślepkami i traktowali jak własną zabawkę, nie artystę?
            Jeden strzał padł, tuż obok mojego ucha. Potem ktoś wypchnął na scenę i strzelił jeszcze raz. Celnie. W bok. Nie miało to znaczenia. Leżałem tam na piasku i myślałem co teraz. Mam po prostu wstać i się uśmiechnąć? Przecież ich nienawidziłem. Tak bardzo, że moja skóra na karku reagowała na nich gwałtownie.
            Wstałem, podnosząc głowy dumnie. Nie byłem przecież gorszy od nich. Potrafiłem nawet zmienić świat. Nagiąć panującą rzeczywistość i jej zasady! Czy to się nie liczyło?!
            Głęboki wdech i krótkie spojrzenie puszczone w publikę.
            Jeszcze przez chwilę wydało mi się, że serce podchodzi mi aż do gardła - i trwało to dopóty, dopóki nie podniosłem strzelby do twarzy. Wówczas trzeba było myśleć o czym innym. Czy zbliżyć się więcej, czy już strzelać? Gdzie mierzyć? Im mniejsza odległość, tym strzał pewniejszy... a zatem dalej! dalej! kroków czterdzieści - jeszcze za dużo... trzydzieści! dwadzieścia! Już powiew przynosi ostry zwierzęcy swąd...
            O zgrozo! Broń wypadła z moich dłoni. Nawet on tam był! Ten, którego zwano stwórcą wszelkiego pomiotu! Najczystszy potomek von Schlieffena i von Loewenwolda! Czyżbym się zbłaźnił tamtej nocy. Upadłem na ziemię i ukłoniłem się nisko. Przepełniony miłością i nowym żarem. A więc pamiętali o mnie. Byłem potrzebny! Gdzieś tam miałem jeszcze coś zdziałać! Jakże wcześniej mogłem go nie zobaczyć. Poczułem małe drgnięcie powietrza i wiedziałem, że pozwala mi wstać. I przepełniony nowymi uczuciami, pewniej już omiotłem salę. Wszyscy nie mieli twarzy. Byli tylko żarzącymi się postaciami. Ale i tak wiedziałem, że się uśmiechają. Wszystko to przypominało mi sen. Koszmar, a zarazem tak słodkie marzenia. Bo cóż lepszego mogło mnie spotkać?
            Był tam jeszcze ktoś. Zupełnie wyraźny i zwracający moją uwagę. Z twarzą. Wyraźnie skupiony na mojej postaci. Wyglądał na cudzoziemca. Niemca, albo i Anglika. Wysoki, a gdy się uśmiechnął ujrzałem małe koronki z lewej strony platynowe. Z prawej znów złote. Drogi, szary garnitur i te pantofle… Jak gdyby dorobione do reszty… Równie szary beret i laska pod pachą. Jedno oko zielone, drugie zaś czarne. Krzywe usta i lat około czterdzieści. Brunet, dobrze wygolony. I zdawało mi się, że go znam.
            Potem wszystko poszło jak zawsze. Głupia myśl…
            On! On we własnej osobie pokazał mi swą ofiarę, a ja wyłowiłem go z tłumu. Zupełnie przeciętny… Ha! Wróg ludu naszego zapewne!
            Postawiłem go na środku, a ten jak na moje zawołanie skulił się na ziemi. Jak gdyby czytał mi w myślach… O zgrozo! On czytał mi w myślach! Kucał tam z głową przyłożoną do ziemi i czekał na dalsze rozkazy. Przymknąłem oczy i skupiłem się na swojej pracy. Tamten, ma ofiara, zaczął wyć przeraźliwie, co dawało mi poczucie ulgi, przepełnienia pozytywnymi uczuciami. Jak piękny był to wrzask. Jak upajająco działał na moją duszę. Mimo, że miałem zamknięte powieki, wszystko widziałem. W kolorach czerni i fluorescencyjnego błękitu. Widziałem. Przysięgam! Widziałem jego skuloną postać i wyrastające z pleców ogromne skrzydła, które wciąż się zwiększały.
            Potem wszystko stanęło w miejscu. Jak gdyby ktoś zatrzymał czas. Mężczyzna przestał wyć i otworzyłem oczy, a z moich ust wydobyła się plama krwi, która wydawała się taka nierzeczywista…
            Podniósł się z ziemi i zaczął szybować w powietrzu, zataczając coraz większe koła i wirując jak płatek śniegu na wietrze… Śmiał się głośno i cieszył, a publika wodziła za nim wzrokiem. Tak. Było to wspaniałe uczucie.
            Zaczął unosić się ku górze. A jego głos stawał się coraz potężniejszy, jakby zamoczył się w najgłębszych czeluściach ekstazy. A gdy był już bardzo wysoko zaczął płonąć. Ostrym światłem, a śmiech znów przerodził się w skowyt. Smród palącego ciała szybko mnie omotał. I padłem na ziemię, wykończony zupełnie. I kochałem go. Tak bardzo kochałem za to, że oddał z łatwością w ręce pokornego sługi swoją duszę. Kochałem go, gdy płonął w oczyszczającym ogniu uniesienia. Ku chwale Świętego Officjum!
            Zegar zabił po raz trzeci, a ja straciłem przytomność…


***

             - To była pierwsza nasza taka sesja, prawda?
             - Tak i to najprawdopodobniej ostatnia takowa. To, że jesteś moim osobistym psychiatrą nie oznacza, że to powtórzy się po raz kolejny. – Prychnął.
             - I co się stało Czterdzieści Cztery, że opowiedziałeś mi to?
             - Czyż odpowiedź nie jest prosta? Chcę wyłudzić swoje psychotropy. Tym razem polubownie. Rozumiemy się? Przecież i tak dobrze wiemy, że mi za to zapłacisz. Swoją własną duszą. To jak… Cyrograf z diabłem.
             - Tak, wiem. Kiedyś i po mnie przyjdziesz. Tak jak oni. A potem wybiją moje trzy godziny…
            - Dobranoc! już dziś więcej nie będziem bawili, niech snu anioł modrymi skrzydły cię otoczy.




              A teraz powiedz mi czy przeczytałeś uważnie? Czy zauważyłeś dwie historie na jednej płaszczyźnie? A może dziewięć ukrytych książek, które znalazły swoje miejsce w opowieści? Nie? Czy nadal uważasz się za uważnego?



Dziady A. Mickiewicz   

Dobranoc A. Mickiewicz.  

Młot na czarownice J. Piekara   

Czerwona Korona M. Bułhakow

Akwarium  W. Suworow   

Mistrz i Małgorzata  M. Bułhakow     

W pustyni i w puszczy H. Sienkiewicz

Potop. H. Sienkiewicz 

1 komentarz:

  1. Pierwszych liter ja nie lubię
    Liczą się tylko te drugie

    Jeśli jednak mam wybierać
    Od A wolę krągłe zera

    Aborcja
    Chorego
    .
    Satysfakcja
    Sfory
    .
    Zbrukanie
    Uczuć

    Obejrzyj
    Się
    :
    Zaufaj
    Zabawkom

    OdpowiedzUsuń

Szablon wykonany przez Jill